Janusz Wójcik i jego „żółto-czerwoni”

W tym samym czasie, kiedy w pierwszej lidze walczono o punkty w obecności dwóch, trzech czy pięciu tysięcy widzów, w Białymstoku na mecze prowadzonej przeze mnie drugoligowej Jagiellonii, gdy rozgromiliśmy jednego za drugim przeciwnika, waliło drzwiami i oknami po dwadzieścia, trzydzieści a nawet czterdzieści tysięcy ludzi. To kibice – tak jak to było w Białymstoku w roku 1986 i 1987, tak i dziś – są solą piłki nożnej. Bez nich nasza praca nie ma sensu. To im trzeba się dzisiaj pokłonić.

Dareczku, skocz po piwko Dareczku, skoczysz po piwko?

 Kontrakt z Jagiellonią podpisałem z końcem 1985 roku. Podpisałem, a potem zwiedziłem obiekty, gdzie miałem pracować i trenować zawodników. Szczerze mówiąc byłem przerażony. Po pierwsze: przyjechałem tam zimą. Krótki dzień, wcześniej robi się zimno, do tego zima jest tu ostrzejsza niż gdzie indziej w Polsce. Samo miasto wydało mi się jakieś niepokojące, dziwne, bardzo wschodnie w swoich klimatach. Miało jednak w sobie coś pociągającego.
Sprawy organizacyjne wyglądały fatalnie. Szatnia, którą mi pokazano była w dużo gorszym stanie, niż najgorsze szatnie robotnicze w upadających zakładach przemysłowych. Ściany pokryte łuszczącą się farbą olejną, aż czarną od brudu, jedna ławka, jeden wieszak stojący na środku i jedna słaba żarówka wisząca na drucie przy suficie. Zamiast pryszniców – dwie umywalki. Zamiast normalnej ubikacji – przegrodzony cienką ścianką wychodek pochodzący pewnie jeszcze z czasów carskich, do załatwiania się na kucanego. Do tego hotel dla mnie. Robotniczy. Zimny. Ponury. Koszmar. Po prostu koszmar.

Długo się zastanawiałem, czy dobrze zrobiłem, przyjeżdżając tam, tym bardziej, że drużyna była nie tylko fatalnie przygotowana, nie tylko bardzo słaba kadrowo, ale również psychicznie podłamana. Jagiellonia zajmowała wtedy trzecie miejsce od końca i wszyscy byli pewni, że spadnie z drugiej ligi.
Nie miałem jednak wyjścia – świeżo założona rodzina, żona i mały synek na utrzymaniu, kiepska pensyjka trenera kadry juniorów do lat 16 w PZPN, to było zdecydowanie za mało. Tak zaczęły się żmudne i ponure, wieczory i noce białostockie. Najpierw wolno, potem coraz szybciej zaczynaliśmy wychodzić z tego organizacyjnego i sportowego bagna. Pamiętam jeden z pierwszych meczów, kiedy jako gospodarze musieliśmy przyjąć sędziów. Przyjechali, wieziemy ich za miasto do zajazdu „Wiking”. Myślałem, że udajemy się do restauracji. Wchodzimy i prosto walimy w dół. Myślę sobie – pewnie jakieś „piekiełko”. Tymczasem weszliśmy na zaplecze z kotłownią – marna salka z byle jakim jedzeniem, gdzie samemu było wstyd usiąść, nie mówiąc już o przyjęciu sędziów i obserwatora PZPN. Pomyślałem, że tak być nie może i pod koniec pierwszego sezonu wszyscy już tylko marzyli o tym, żeby pojechać sędziować mecz w Białymstoku! Nawet sędziowie międzynarodowi chętnie przyjeżdżali do nas, pewni że podjęci zostaną po pańsku…
Szybko zdałem sobie sprawę z tego, że jestem tu nie tylko trenerem zajmującym się przygotowywaniem piłkarzy do gry, ale również – a może przede wszystkim – nieformalnym menedżerem, który musi zdobywać dosłownie wszystko. Począwszy od farby na wymalowanie tej koszmarnej szatni, po pieniądze na premie dla piłkarzy. To była dobra szkoła wszechstronności, i te umiejętnośi organizacyjne przydają się do dziś.

Najpierw trzeba było zmienić strukturę sekcji piłkarskiej i radykalnie poprawić zaplecze treningowe dla pierwszej jedenastki. Musiała się też poprawić atmosfera wokół klubu wśród samych działaczy. Od razu trzeba powiedzieć, że najwięcej zła – co zresztą widać do dziś w polskiej piłce – wynika z lekceważenia swoich obowiązków przez działaczy. W Białymstoku było podobnie. Wściekle z tym walczyłem i udało mi się doprowadzić do zwolnienia trzech kolejnych dyrektorów klubu, którzy nie chcieli mnie i piłkarzom pomagać.

To był klub miejsko – budowlany, ale pieniędzy nikt nie miał. a już na pewno nie chciał dawać. Zacząłem więc od kilkunastu spotkań z przedstawicielami władz miejsckich i wojewódzkich. W takich małych klubach jest wiele przekrętów i dobrze, że je poznałem. Na przykład z kilkunastu tysięcy biletów rozprowadzanych przed naszymi meczami sprzedawano tylko tysiąc – dwa. Znaczna część trafiała do zakładów pracy, które zwykle nam nie zwracały pieniędzy, a jeszcze inna część była najzwyczajniej rozkradana. W końcu ukrucono ten proceder. Udało mi się w porozumieniu z władzami wojewódzkimi doprowadzić do spotkania z wszystkimi dyrektorami największych przedsiębiorstw budowlanych z człego województwa. Rozmowa była krótka:
– Panowie, to jest klub  budowlany, może wam i miastu przynieść dużo splendoru. Chcemy wiedzieć, w jakim stopniu możecie się złożyć na Jagiellonię.

Nikt nie mógł odmówić. Pół godziny przerwy i kolejne spotkanie. Tym razem z dyrektorami największych przedsiębiorstw województwa działających poza branżą budowlaną. I znowu: „Panowie, ile dacie na klub?”. Do tego doszło jeszcze kilkunastu prywatnych sponsorów.
Udało się! Jeździliśmy wówczas wspaniałym autokarem, którego nam wszyscy zazdrościli. Był darem komunikacji miejskiej. A jeszcze kilka miesięcy wcześniej jechaliśmy z Białegostoku na zimowe zgrupowanie w Wiśle zwykłym miejskim autobusem – przepraszam, pojazdem udającym autobus. Z kasownikami, z niedomykającymi się drzwiami. Całą drogę marzliśmy. W środku panował sześciostopniowy mróz.
Pamiętam pierwszy mecz, który graliśmy na wiosnę 1986 roku po moim przyjściu do Jagiellonii. Jak to w Białymstoku – niby wiosna, ale na boisku zwały śniegu. Mimo to już wówczas przyszło na stadion kilka tsięcy ludzi. trochę męczyliśmy się ale mecz zakończył się naszym zwycięstwem 2:1.

zobacz część drugą ?

fragmenty książki „Jego biało-czerwoni” J.Wójcika

RelatedPost

0 Comments Join the Conversation →


Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *