Pierwsza wizyta na piłkarskich salonach, czyli rok 1987 i prawdziwy szturm Jagiellonii na ekstraklasę sprzed ponad trzydziestu laty wspomina się dziś w Białymstoku z ogromnym rozrzewnieniem i jestem pewien, że wspominać będzie za kolejne dekady. Ówczesna drużyna, w przytłaczającej większości złożona z wychowanków klubu i rodowitych białostoczan nazwana została „Wielką Jagą” i dla wielu pozostanie największą na zawsze. Nie zmienią tego kolejne sezony spędzone na poziomie ekstraklasy, sukcesy w europejskich pucharach, medale czy nawet wymarzone mistrzostwo Polski, którego tak blisko dwukrotnie byliśmy. Tamtej drużyny i tamtych piłkarzy – ale i kolegów z osiedla czy szkolnej ławy, którzy w tygodniu jeździli na trening tym samym autobusem co ty do roboty, w piątek podrywali ci dziewczynę w ACK a w sobotę strzelali gola Legii czy Górnikowi, po prostu nie da się porównać z dzisiejszym profesjonalnym klubem i zawodowymi piłkarzami trafiającymi do Jagi już nie z osiedla Przydworcowego czy z Piasta, ale i z drugiego końca świata. Ale „Wielkiej Jagi” nigdy by nie było gdyby nie jeden facet…
Trener
Janusz Wójcik był totalnym przeciwieństwem wielu szkoleniowców prowadzących wcześniej Jagiellonię – fachowców czasem słabszych, innym razem lepszych – ale w gruncie rzeczy co najwyżej rzemieślników. „Wójt” pojawiając się w Białymstoku stwarzał wrażenie człowieka żywcem wyciągniętego z Peweksu. Był młody, ambitny, przebojowy, z dyplomem wyższej uczelni w kieszeni. Wzbudzał powszechną sympatię. Murem stali za nim zawodnicy, pracownicy klubu, kibice. Całe miasto. Gdzie się nie pojawił – otaczała go ta jego szczęśliwa aura, jakiegoś rodzaju magia którą trudno opisać słowami. Wielki optymizm i wiara w to, że w końcu uda się w tym naszym Białymstoku zrobić coś wielkiego. Sprawy o których klubowi działacze dotąd nie chcieli nawet słyszeć, Wójcik realizował „od ręki”, do tego z tym swoim szelmowskim uśmiechem pod wąsem. A w kwestii czysto sportowej? Jedyny z północno-wschodniej Polski zespół drugoligowy nigdy dotąd nie był stawiany w gronie faworytów, ale jakimś cudem, po przejęciu sterów przez „Wójta”, zupełnie zmienił styl. Niby zostali ci sami ludzie, bo o jakichś szczególnych wzmocnieniach nie mogło być mowy, ale grać zaczęli zupełnie inaczej. Okazało się, że aby myśleć o awansie do elity wcale nie trzeba kupować piłkarzy ze Śląska czy Szczecina – bo takiemu Bayerowi, nawet już mniejsza o to któremu, Ambrożejowi czy Cylwikowi przecież niczego nie brakuje. Wójcik to dostrzegł, zapewnił zawodnikom odpowiednie warunki i zaszczepił tym swoim optymizmem. Nauczył wygrywać.
– Przede wszystkim walczyliśmy. Za Białystok, za cały region. Na mecze przychodziło po 30 tysięcy widzów, nie mogliśmy ich zawieść – czas współpracy z Wójcikiem wspomina dziś Antoni Cylwik. – To był wspaniały trener. To on zrobił dla nas pierwszy krok do wielkiej piłki. Stał murem za zawodnikami i właśnie dlatego drużyna, wywodząca się tylko z białostoczan, stała się monolitem.
– Przestali nas w końcu krzywdzić – dodaje ówczesny asystent trenera, Mirosław Mojsiuszko. – W tamtym okresie układy znaczyły bardzo dużo. Janusz, człowiek z Warszawy, miał mnóstwo znajomych i dzięki niemu, gdziekolwiek byśmy nie grali, o wyniku sportowym decydowało boisko a nie sędzia. Oprócz spraw szkoleniowych potrafił przypilnować bezpieczeństwa organizacyjno-porządkowego w rozgrywkach.
Śmiem twierdzić, oczywiście z całym szacunkiem do jego późniejszych następców a zwłaszcza do osoby Michała Probierza, który z perspektywy czasu wydaje się być kandydatem o wiele bardziej kompetentnym, wykwalifikowanym i doświadczonym, że bez Wójcika nie byłoby dziś w Białymstoku Jagiellonii jaką znamy i pamiętamy. Nie byłoby ekstraklasy w latach osiemdziesiątych a być może nawet nigdy później, nie byłoby trzydziestu tysięcy osób na trybunach stadionu Gwardii, nie byłoby finału Pucharu Polski w 1989 r., „citkomanii” albo prawie stu siedemdziesięciu goli Frankowskiego w lidze. Bo jak sam kiedyś przyznał świeżo wybrany piłkarz stulecia Jagiellonii – to dzięki drużynie Wójcika chłopcy w jego wieku tak bardzo garnęli się do piłki nożnej.
Mirosław Sowiński
Marian Kelemen miał to szczęście (i umiejętności!) znaleźć się między słupkami bramki Jagiellonii w jej najlepszym sportowym okresie, młody Sandomierski jako pierwszy i jedyny reprezentował nasz klub na wielkiej imprezie a karierę Bartłomieja Drągowskiego podsumować przyjdzie dopiero za co najmniej dziesięć lat. Każdy z nominowanych golkiperów to świetny fachowiec, wszyscy rozegrali wiele wspaniałych meczów z „Jotką” na piersi i biorąc pod uwagę aspekty czysto sportowe, każdy bez zwątpienia poradziłby sobie w drużynie stulecia Jagiellonii równie dobrze. Ale na boisku jest miejsce tylko dla jednego bramkarza i moim zdaniem powinien zająć je wychowanek bytomskich Szombierek. Koledzy z boiska, zwłaszcza ci młodsi, darzyli go ogromnym szacunkiem. Kibice na trybunach wielką jak jego wąsiska sympatią.
– W grudniu 1977 roku zjawili się u mnie działacze Jagiellonii – wspominał na łamach Gazety Współczesnej okoliczności w jakich trafił do Białegostoku. – Rozmowy były krótkie, bardzo szybko doszliśmy do porozumienia. Podejrzewam, że pertraktacje z Szombierkami też nie trwały zbyt długo. Po świętach Bożego Narodzenia przyjechałem po raz pierwszy do Białegostoku, aby przeprowadzić już końcowe rozmowy. Nie przypuszczałem, że zostanę w Białymstoku na dobre…
Na dobre, bo Sowiński przez niemal piętnaście lat stanowił podporę jagiellońskiej jedenastki. Odpierał ataki, bronił rzuty karne, dyrygował obrońcami. Będąc na posterunku, nie raz samodzielnie decydował o końcowym wyniku spotkania. Jako piłkarz drugoligowej Jagiellonii trafił nawet na zaplecze reprezentacji Polski rozgrywając jedno spotkanie w kadrze B. Po zakończeniu kariery piłkarskiej przez pewien czas pozostawał w Jagiellonii w roli szkoleniowca. Parę słów o Mirosławie Sowińskim znajdziesz w tym miejscu.
Antoni Cylwik
Chyba najlepszy w dziejach klubu obrońca kryjący. Mimo, że rodowity białostoczanin i wychowanek Gwardii, do Jagiellonii trafił z Polonii Bydgoszcz. Szybko zaskarbił sobie sympatię kibiców i posłuch w szatni, dzięki czemu przez wiele lat pozostawał kapitanem drużyny, z którą przeszedł drogę od III ligi do ekstraklasy i pamiętnego finału Pucharu Polski w 1989 r. W polu karnym bardzo szybki, charakteryzował go też boiskowy spokój i umiejętność „czytania” gry rywali.
Mariusz Lisowski
Doskonale rozpoznawalny nawet i z najwyższego rzędu starego stadionu Gwardii. Nie po długich nogach czy kędzierzawej czuprynie, nawet nie po wiecznie „podwiniętych” rękawach koszulki, ale po specyficznym sposobie gry. Twardym i nieustępliwym, ale jednocześnie nonszalanckim czy wręcz nieobliczalnym. Przez kibiców „Wielkiej Jagi” zapamiętany jako strzelec zwycięskiej bramki w meczu z Górnikiem Zabrze w 1988 r.
Ivan Runje
Odkąd pojawił się w Polsce, przez wielu nazywany najlepszym na swej pozycji w Ekstraklasie. Inni twierdzą, że gdyby nie problemy z kolanami, zamiast tu, trafiłby do dużo silniejszej ligi. Faktem jest, że od kilku ładnych lat jest prawdziwą ostoją w obronie i niezależnie od formy jaką aktualnie prezentuje, stanowi fundament defensywy Jagiellonii.
Dariusz Łatka
Do Białegostoku trafił jako jedno z „dzieci rewolucji” Wojciecha Łazarka. Bardzo pracowity i mający za sobą występy w ekstraklasie defensywny pomocnik miał pomóc w uratowaniu drugoligowego bytu Jagiellonii w 2002 roku. I choć celu nie udało się osiągnąć, zdecydował pozostać w „Jadze” także w III lidze. Z uwagi na zaangażowanie i waleczność szybko został ulubieńcem kibiców. Do dziś pozostał jednym z symboli odbudowy białostockiej piłki nożnej, wywalczył awans do II ligi i ekstraklasy, gdzie grywał już jako obrońca. Nawet w trudniejszym okresie nigdy nie stracił zaufania i sympatii kibiców.
Ryszard Ostrowski
Strażak o żółto-czerwonej krwi. Z Jagiellonią na dobre i na złe, zawsze zostawiający na boisku całe serce – grając nie ważne gdzie – w ekstraklasie z Wisłą w Krakowie czy w czwartej lidze z Bugiem w Wyszkowie. Przez całe lata symbol białostockiego klubu, rekordzista pod względem ilości rozegranych meczów, ulubieniec kibiców, wzór dla młodszych piłkarzy:
– Dla mego pokolenia to żywa legenda klubu – mówi Mariusz Dzienis, rywal do miejsca w pomocy Jagiellonii na początku wieku i …do miejsca w jedenastce stulecia Jagiellonii. – Jeszcze jako małolat, gdy chodziłem na mecze i kibicowałem Jagiellonii, Ryszard Ostrowski był moim ulubionym i najlepszym zawodnikiem. Zawsze grał na 100%, oddawał całe serce, więc nie przez przypadek nazywano go czasem „Ryśkiem Lwie Serce”. Miałem tę przyjemność grać i trenować z Rysiem przez jakiś czas i miało to miejsce w dość specyficznych okolicznościach. Dla mnie był to początek przygody z piłką, dla niego końcowy etap kariery. Graliśmy na tej samej pozycji i rywalizację z nim uważałem za z góry przegraną. No bo jak niby wygryźć ze składu Ostrowskiego? Przecież to niemożliwe! Z czasem jednak się udało, z czego byłem bardzo dumny i szczęśliwy. Ale on nigdy nie dał mi do zrozumienia, że ma mi to za złe. Bynajmniej, pomagał mi jak nikt inny. Prywatnie to człowiek miły i spokojny. Tacy przecież są strażacy. Według mnie to najlepszy boczny pomocnik w historii klubu z Jurowieckiej. Wywiad i więcej wspomnień związanych z Ryszardem Ostrowskim znajdziesz w tym miejscu.
Dani Quintana
Przy Słonecznej błyszczał nienaganną techniką, przeglądem pola, nieszablonowym rozegraniem, dokładnymi podaniami i soczystymi uderzeniami, z których wiele zamieniło się w piękne bramki. Innymi słowy prezentował piłkarskie cechy jakich próżno szukać u statystycznego zawodnika polskiej ekstraklasy. Nic dziwnego, że szybko wdał się w łaski białostockiej publiczności. Wielka szkoda, że nie zdecydował się na dłuższy pobyt w Białymstoku.
Dariusz Czykier
Największy talent, jaki kiedykolwiek zrodziła białostocka ziemia.
Kamil Grosicki
Mój ojciec, przy okazji chyba każdego meczu, który kiedykolwiek mieliśmy okazję razem oglądać, zwykł mawiać:
– To już nie to samo co kiedyś, bo wtedy na skrzydłach grali Gadocha z Szarmachem, i tak potrafili zgrać, że Lubański tylko dokładał nogę i nawet Anglia dostawała dwie bramki. I potem żyłem pół życia w tym mitycznym przekonaniu, że polska piłka nożna skończyła się w momencie, gdy wymieniona trójka znakomitych niegdyś zawodników zawiesiła buty na kołku. Aż do czasu, gdy w Jagiellonii pojawił się Kamil Grosicki, a właściwie kiedy po dwóch latach gry dla białostockiej drużyny odszedł do tureckiego Sivassporu, a szanowny ojczulek, którego przy okazji gorąco pozdrawiam, zdecydował się w końcu zmienić płytę:
– To już nie to samo co kiedyś z Grosikiem na skrzydle.
Jacek Bayer
„Jeden do zera, po strzale Jacka Bayera” – ileż to razy kibice intonowali podobne przyśpiewki na meczach Jagiellonii? Snajper z PTTK, na nowo „odkryty” przez Janusza Wójcika, odkąd wrócił do Jagiellonii stał się jednym z najmocniejszych ogniw drużyny, silnym na tyle by awansować do reprezentacji Polski wprost z II ligi.
Tomasz Frankowski
Najlepszy (można już oficjalnie) z piłkarzy jakim kiedykolwiek dane było przywdziewać zółto-czerwoną koszulkę. Już jako nastolatek opuścił Białystok, by w szerokim świecie zdobywać piłkarskie szlify pod okiem choćby takiego Arsene Wengera. Po powrocie do Polski strzelał jak na zawołanie dla Wisły Kraków, będąc jednocześnie ambasadorem upadłej białostockiej piłki nożnej, dając kibicom nad Białą odrobinę chociaż takiej radości w smutnych czasach czwartej ligi. Dzięki jego bramkom reprezentacja Polski pojechała na mundial w Niemczech, a kiedy po nieudanych próbach podboju ligi angielskiej i amerykańskiej powrócił do Polski, i gdy wielu zdążyło już postawić na nim krzyżyk, Franek w swoim stylu dołożył do wcale niemałego dorobku bramkowego kolejnych 51 celnych trafień, czwarty tytuł króla strzelców, a przy okazji Puchar i Superpuchar Polski dla swej Jagiellonii.
Wiadomo, że do takich plebiscytów trzeba podchodzić z dystansem. To tylko zabawa, której i ja sobie nie odmówiłem, ale wybierając jedenastu, oczywiście swoim skromnym zdaniem, najlepszych zawodników, na wieczną ławkę rezerwowych posadzić trzeba kilkudziesięciu czy kilkuset innych – a przecież równie niezłych piłkarzy. Mam nadzieję, że nie będą mi tego mieli za złe…