Bramkarz z powołania

Przez niemal piętnaście lat stanowił podporę jagiellońskiej jedenastki. Odpierał ataki, bronił rzuty karne, dyrygował obrońcami. Będąc na posterunku, nie raz samodzielnie decydował o końcowym wyniku spotkania. Koledzy z boiska, zwłaszcza ci młodsi, darzyli go ogromnym szacunkiem. Kibice na trybunach wielką jak jego wąsiska sympatią.

Zawieszając rękawice na kołku w 1991 roku, po przegranych barażach o awans do ekstraklasy z Zagłębiem Sosnowiec Mirosław Sowiński żegnał się z boiskiem, ale rozpoczynał kolejny rozdział swego sportowego życia. Chciał przekazywać swe doświadczenie i umiejętności  młodszym adeptom piłkarskiego rzemiosła jako trener oraz dzielić się wiedzą i spostrzeżeniami z kibicami na łamach Gazety Współczesnej, do której pisywał felietony i komentował formę lokalnych drużyn piłkarskich, głównie bijącej się o powrót do ekstraklasy Jagiellonii. Opisał tam też swe wspomnienia, dzięki którym poznać mogliśmy zwłaszcza wcześniejsze lata spędzone na boiskach i przekonać się, że oprócz piłkarskiego, przejawiał też całkiem niezły talent literacki… Przypominamy je dziś, w 63. rocznicę urodzin legendarnego bramkarza…


O tabliczkę czekolady

Moja przygoda z piłką zaczęła się, jak to zwykle bywa, na podwórku. W prasie przeczytaliśmy, że GKS Szombierki organizuje turniej niezrzeszonych drużyn. Niestety, nasz udział zakończył się już na pierwszym meczu. Przegraliśmy go 1:6. Jednak z naszej drużyny aż czterech chłopaków trenerzy klubu zaprosili na treningi. Z czasem okazało się, że tylko mnie starczyło uporu i wytrwałości, ponieważ byłem zawodnikiem Szombierek przez 5 lat. Moim pierwszym trenerem był pan Edward Czernik. Trener doświadczony, typowy praktyk, nie było ćwiczenia, którego by sam nie zademonstrował. Przez pierwszy rok nie uczestniczyliśmy w rozgrywkach, a tylko trenowaliśmy. Pamiętam swój pierwszy mecz w barwach Szombierek. Było to na boisku Rozbarku Bytom. Wygraliśmy go 2:1, a ja obroniłem rzut karny. Bramkarzem zostałem chyba z powołania. Nigdy nie interesowało mnie zdobywanie bramek. Może wpływ na moją decyzję miało to, iż chodząc na mecze Polonii Bytom byłem zachwycony grą Edwarda Szymkowiaka, który bronił bardzo efektownie, a przy tym skutecznie. Ja sam próbowałem tak bronić, lecz mój pierwszy trener uczył mnie czego innego. Mówił, że muszę przewidzieć, co zrobi napastnik, a tym samym uczył mnie ustawiania w bramce tak, abym nie musiał za dużo „latać” w powietrzu. Kazał mi bronić ustawieniem, czego z początku nie mogłem pojąć.
Powtarzał, że robinsonada to ostateczność. Po wielu latach muszę swojemu nauczycielowi przyznać rację. Zresztą zawdzięczam mu bardzo wiele. Przez te cztery lata zdobyliśmy dwa razy mistrzostwo Śląska trampkarzy, wygrywając wiele razy z takimi potentatami jak Ruch, Górnik czy Polonia. Nasze mecze z Polonią były zawsze bardzo zacięte i wyrównane, ale z reguły kończyły się dla nas korzystnym wynikiem.
Jak sobie przypomnę, że graliśmy za tabliczkę czekolady, to łza zaczyna kręcić się w oku. Czas jednak zostawić piłkarski żłobek i przenieść się do przedszkola, ponieważ gra i treningi w juniorach zasługują na taką nazwę…

Trudne początki

Po pięciu latach spędzonych wśród trampkarzy u trenera Czernika, nadszedł czas rozstania – zmiany drużyny i trenera. Jako wyróżniający się zawodnik trafiłem do pierwszej drużyny juniorów, którą prowadził Hubert Skolik. Był to bardzo doświadczony szkoleniowiec i, co ciekawe, był swego czasu niezłym lekkoatletą. Biegał średnie dystanse. Jednak w pracy trenerskiej poświęcił się piłce nożnej
Moje początki w drużynie juniorów były bardzo trudne, gdyż moi nowi koledzy bili przeważnie starsi, a młokosom takim jak ja trudno było wejść w ich grupę. Przez pierwsze pół roku siedziałem więc na ławce rezerwowych obserwując poczynania starszych kolegów. Dopiero gdy doszło do nieporozumienia między trenerem a pierwszym bramkarzem, otrzymałem szansę gry. Tak rozpoczęło się moje terminowanie w piłkarskim przedszkolu.
Początki były jednak trudne i inie wiem jak by się to zakończyło, gdyby nie anielska wręcz cierpliwość trenera. Później przychodziły powołania na obozy przygotowawcze i mecze reprezentacji juniorów okręgu katowickiego, następnie reprezentacji Polski w tej kategorii wiekowej.
Z drużyną juniorów Szombierek osiągnąłem kilka sukcesów – wicemistrzostwo Polski w 1974 roku, po porażce w finałowym spotkaniu na stadionie Legii w Warszawie ze Stomilem Olsztyn 0:2 oraz zwycięstwa na turniejach we Francji, Czechosłowacji i RFN. W naszym zespole występowało czterech reprezentantów Polski juniorów, m.in. Rudolf Wojtowicz, który później grał w kadrze Jacka Gmocha, a potem w Fortunie Duesseldorf. Poza tym wygraliśmy, jeśli się nie mylę, trzy razy ligę juniorów Śląska, jednak później odpadaliśmy z półfinałach mistrzostw Polski.
Z reprezentacją okręgu katowickiego nie osiągnąłem takich sukcesów. Do dziś zastanawiam się – dlaczego? Przecież mieliśmy  i zgrupowania i wyjazdy zagraniczne, ale wyników nie było. Przykładem niech będzie turniej we Francji, gdzie z drużyną klubową zajęliśmy pierwsze miejsce, a rok wcześniej z reprezentacją – przedostatnie.

sowinski2

Zbyszek i Janusz

Muszę od razu zaznaczyć, że moje wcześniejsze powołania do kadry Polski juniorów były zasługą trenerów OZPN w Katowicach. Reprezentację prowadził w tym okresie, niestety, nieżyjący już, Marian Szczechowicz, który przejął ster po turnieju UEFA w Hiszpanii po późniejszym selekcjonerze I reprezentacji – Andrzeju Strejlale.
Pierwsze moje spotkanie z kadrą miało miejsce na przełomie lat 1972-73 na obozie zimowym w Mielcu. Trener Szczechowicz budował wtedy nowy zespół z myślą o turniejach UEFA we Włoszech w 1973 r. i rok później w Szwecji. W tym okresie pojawiali się tacy zawodnicy jak Zbigniew Boniek, Janusz Kupcewicz, Stanisław Terlecki czy Zdzisław Kostrzewa, którzy grali później na mistrzostwach świata seniorów. Na zgrupowaniach poznałem również Rudolfa Wojtowicza, Andrzeja Sikorskiego, Bogdana Łukasika i Sławomira Tołkacza (dwaj ostatni to byli piłkarze Jagiellonii). Z poprzedniej drużyny zostali jeszcze Zdzisław Kapka i Janusz Sroka.
Zbyszek Boniek już wtedy zapowiadał się na zawodnika dużego formatu. Wiedział, czego chce. On i Janusz Kupcewicz swe juniorskie umiejętności rozwinęli tak, że stali się kluczowymi zawodnikami I reprezentacji Polski. Janusz i Zbyszek zawsze wyróżniali się tym, że nie lubili gdy ktoś nimi kierował. Byli to urodzeni przywódcy, mimo to dażyli się nawzajem sympatią – spali zawsze w jednym pokoju. Uważam, że gdyby Janusz Kupcewicz wcześniej zaczął grać w I lidze, byłby o wiele lepszym zawodnikiem.
Nasz trener miał więc niezły potencjał ludzki, lecz nie wszystko mu wychodziło. Nie zawsze z jego winy.
W pierwszym naszym podejściu do turnieju UEFA lepsi okazali się Niemcy z RFN, a my zajęliśmy drugą lokatę przed Holendrami. Za to w roku 1974 wygraliśmy grupę eliminacyjną z ZSRR i CSRS i awansowaliśmy do turnieju w Szwecji.
Po solidnych przygotowaniach pojechaliśmy do Ystad pełni nadziei. Niestety, po porażkach z NRD 0:1 i Jugosławią 0:2 oraz tylko jednym zwycięstwie nad Turcją 2:1 (dwie bramki Łukasika), wracaliśmy do domu na tarczy. Nie graliśmy źle, ale rywale byli lepsi. Zresztą Jugosławia dotarła do finału tej imprezy.
W reprezentacji byłem dwa lata, ale zagrałem w niej tylko cztery mecze (NRD, ZSRR i dwa razy z Węgrami). Lepszym w tym okresie był tragicznie zmarły w Australii Zdzisław Kostrzewa. Do sukcesów muszę jednak zaliczyć udział w Turnieju Przyjaźni w Związku Radzieckim, gdzie zajęliśmy trzecie miejsce.

Wpływowy Protektor

Po częstych powołaniach do reprezentacji trenerzy pierwszego zespołu Szombierek wzięli mnie do szerokiej kadry. Nie mogłem uwierzyć, że będę mógł razem trenować, a później, jak się okazało, i grać z takimi zawodnikami jak bracia Wilimowie, Roman Strzałkowski, Roman Ogaza i Stanisław Dziwaczewski. Mogłem także podpatrywać jak trenuje bramkarz Marek Ochman.
Wydawało się, że to sen. Jednak to była prawda i musiałem udowodnić sobie i innym, że na to zasłużyłem. Po zakończeniu kariery reprezentacyjnej w juniorach nie zapomniał o mnie także trener młodzieżówki U-21, Ryszard Kulesza. Grałem więc w reprezentacji nie tylko jako junior. W drużynie tej zadebiutowałem w Szczecinie w meczu z Bułgarią, jednak tego występu nie mogę uznać za udany, gdyż doznałem kontuzji. Łącznie broniłem barw Polski dziesięć razy, co na pewno nie jest wielkim osiągnięciem, ale wtedy pierwszeństwo miała reprezentacja U-23, więc my graliśmy bardzo mało meczów międzynarodowych. Jednak dwa wyjazdy na turnieje do Iranu i Francji utkwiły mi w pamięci. Już samo wyjście z samolotu w Teheranie i przejście w szpalerze żołnierzy z bronią w ręku gotową do strzału, było wielkim przeżyciem. Był to świat kontrastów, które zauważało się na każdym kroku. Wspaniałe domy bogaczy a tuż obok gliniane chaty biedoty. Było to coś niebywałego, coś co zapamiętuje się na całe życie. Natomiast turniej we Francji to przede wszystkim wspaniała organizacja. Wyniki były nie najlepsze, ale utkwił mi w pamięci mecz o piątą lokatę, z Portugalią. Broniło mi się bardzo dobrze, ale tuż przed końcem meczu doznałem kontuzji, a trener dokonał już wszystkich zmian. Musiałem więc grać do końca. Mecz zakończył się remisem i o zwycięstwie musiały decydować rzuty Karne. Obroniłem dwa, jednego Portugalczycy przestrzelili. Co prawda moi koledzy też nie strzelali najlepiej, ale trzy razy trafili i tak zajęliśmy piątą lokatę.

sowinski3

Pożegnanie z Szombierkami

Na swój debiut w lidze czekałem długo, ale się opłaciło. Po mistrzostwach świata w 1974 w RFN polska ekstraklasa kończyła przerwane na ten okres rozgrywki. Wtedy nadszedł mój dzień. W meczu na własnym stadionie Szombierki podejmowały Zagłębie Wałbrzych. Gdy trener oznajmił skład i zobaczyłem, że w bramce jestem ja, serce zabiło mi mocniej, nie wierzyłem własnym oczom. Ja, który do tej pory tylko raz siedziałem na ławce rezerwowych od razu wpadłem do głębokiej wody. Do tego dochodził fakt, że oba zespołu broniły się przed spadkiem z I ligi. Potrzebowały punków jak ryba wody. Na dodatek bramki przeciwników bronił mój konkurent z reprezentacji Zdzisław Kostrzewa.
Postanowiłem walczyć. Chociaż wiedziałem, że to może być moja ostatnia szansa w ekstraklasie. Mimo, iż byłem pełen nadziei, to jednak noc przed meczem spędziłem bezsennie. Spotkanie na szczęście zakończyło się naszym zwycięstwem 2:1, chociaż już w pierwszej minucie skapitulowałem. Debiut uznano za udany. Później szło nam jednak jak po grudzie. Nie zdołaliśmy się obronić przed degradacją.
Szombierki opierały się wyłącznie na własnych wychowankach. Żadnych pozyskanych piłkarzy z innych klubów. Pomimo iż byliśmy zespołem górniczym, to nie mogliśmy się porównywać do innych z tej samej branży. Zresztą przy transferach Szombierki musiały ustępować miejsca Górnikowi Zabrze, Ruchowi Chorzów czy Zagłębiu Sosnowiec. Ten ostatni miał możnego i ważnego opiekuna, był nim sekretarz KC Partii Edward Gierek. Pamiętam, że kiedy Zagłębie było zagrożone spadkiem to i tak powiedziano, że nie może opuścić I ligi. Sam się o tym przekonałem. Graliśmy w Sosnowcu i do przerwy sędzia pozwalał nam jeszcze pograć, ale w drugiej połowie nie mogliśmy nic zdziałać. Zagłębie po pierwszej rundzie zajmowało ostatnią pozycję w tabeli z siedmioma punktami. Rozgrywki kończyło w czołówce tabeli tracąc w drugiej rundzie tylko cztery oczka w meczach wyjazdowych z Legią i Śląskiem. Nie mieliśmy takiego opiekuna jakiego miało Zagłębie Sosnowiec, ale to dobrze.

Kontuzja, której nabawiłem się we Francji odnowiła się podczas meczu ligowego z Pogonią Szczecin. Był to mój początek końca w Szombierkach. Operacja łękotki, której musiałem się poddać, wykluczyła mnie na długi okres z gry. Działacze klubu ściągnęli do Bytomia nowego bramkarza – byłego reprezentanta Polski – Jana Karweckiego. Moje stosunki z działaczami były już wtedy bardzo napięte. Karwecki także doznał kontuzji łękotki i to już w pierwszym meczu, mogłem więc znowu bronić. Uświadomiłem sobie jednak, że powinienem zmienić barwy klubowe. Żal było opuszczać boisko ligowe i stracić możliwość gry przeciw takim zawodnikom jak: Boniek, Terlecki, Dziuba, Miłoszewicz i wielu innych. Działacze też mi dawali do zrozumienia, że chętnie się mnie pozbędą. I tak wyemigrowałem do Białegostoku…

Miał być krótki epizod

W grudniu 1977 roku zjawili się u mnie działacze Jagiellonii. Rozmowy były krótkie, bardzo szybko doszliśmy do porozumienia. Podejrzewam, że pertraktacje z Szombierkami też nie trwały zbyt długo. Po świętach Bożego Narodzenia przyjechałem po raz pierwszy do Białegostoku, aby przeprowadzić już końcowe rozmowy. Nie przypuszczałem, że zostanę w Białymstoku na dobre. Myślałem, że będzie to tylko krótki epizod w moim życiu. 3 stycznia 1978 roku rozpocząłem treningi w swoim nowym klubie. Trenerem był wtedy Grzegorz Bielatowicz. Chciał zrobić z Jagiellonii klub zawodowy, ale jak sobie przypomnę, że w tamtym okresie nie było pralni i zawodnicy musieli sami dbać o czystość sprzętu treningowego, którego i tak było tyle „co kot napłakał”, to chce mi się śmiać. Trener posiadał oddanych klubowi ludzi, jak kierownik drużyny  pan Zbigniew Karlikowski czy prezes sekcji pan Mieczysław Giesko. Ludzie ci później odeszli, bo chyba nie widzieli sensu dalszej pracy w klubie. Wizja trenera Bielatowicza była jego wielkim życzeniem i praktycznie takim pozostała do dziś. Były oczywiście i dobre strony jak choćby obóz zimowy w Szczanie Zdroju zorganizowany znakomicie. Warunki pobytu i wyżywienia były naprawdę w wielkim stylu. Były to jednak tylko drobne epizody, więcej zaliczaliśmy wpadek i nieporozumień. Słynne były wyjazdy naszym autokarem na mecze lub obozy. Pierwszy to wyjazd na mecz do Ostrołęki, gdzie zapalił się silnik, a kierowca nie miał czym ugasić ognia. Drugi raz to wyjazd na zgrupowanie do Wrocławia i złapanie bodajże ośmiu gum. Jak bardzo żal było nam kierowcy, który miał wszystkiego dość i najchętniej zostawiłby autokar razem z nami i poszedłby w siną dal. Innym razem, przed meczem mistrzowskim w Gdańsku, zawiadomiliśmy kierownictwo ekipy, że posiłek był za słaby i jesteśmy głodni. Jeden z oficjeli powiedział, żeby dano nam podwójne ziemniaki z sosem, to się najemy. Świadczy to o tym, że byli w klubie także ludzie, których nie interesowało jego dobro. Ważniejsze były dla nich sprawy prywatne i to, co mogli z klubu „wydusić”. Jest to na pewno przypadek krańcowy, ale takie się niestety zdarzały. Sam zespół był niemocny. Za słaby na drugą a za mocny na trzecią ligę. Z czasem jednak zaczęło się zmieniać na lepsze…

To były piękne dni…

Ciemnych chmur nad Jagiellonią było coraz mniej, ale nie mogliśmy jako drużyna przeskoczyć progu średniactwa, bowiem częściej groził nam spadek niż miejsce nawet w środku tabeli. Sami nie mogliśmy wyjść z tego marazmu, a może za mocno byliśmy zadowoleni z siebie. Potrzebny był nam jakiś bodziec, który by nas piłkarzy, a także działaczy, pobudził do zwiększonej pracy. Dostaliśmy go wraz z przyjściem trenera Janusza Wójcika. Szkoleniowiec, który z zespołu średniego, bez oblicza i stylu, stworzył drużynę której zaczęto obawiać się na boiskach II ligi. W ciągu jednego roku powstał zespół, który wiedział czego na tych boiskach szuka.
Na przestrzeni kilku miesięcy drużyna skonsolidowała się i przeszła przez rozgrywki jak tajfun, będąc postrachem nawet potentatów. Wreszcie nadszedł 1987 rok. Rok, który pamiętają wszyscy mieszkańcy regionu północno-wschodniego. Jagiellonia została ukochaną drużyną całego Podlasia. Stadion Gwardii wypełniony był do ostatniego miejsca na każdym meczu. Było to coś pięknego. Dwa lata później doszliśmy do finału Pucharu Polski, gdzie w Olsztynie stworzyliśmy z Legią wspaniały spektakl. Myślę, że w tym dniu na Legię nie było mocnych.

1992jaga92jaga87_02

Niestety po finale część zawodników nie mogła dojść do porozumienia z działaczami i opuściła klub. Jeszcze broniliśmy Jagiellonii przed spadkiem z ligi, ale jej los był przesądzony. Większość osób, do niedawna hołubiąca klub, nagle odwróciła się do Jagiellonii plecami. Już rok później niewiele brakło, abyśmy znów awansowali do ekstraklasy, ale nieszczęsne rzuty karne w meczu z Zagłębiem Sosnowiec spowodowały, że trzeba było odłożyć marzenia na kolejny sezon. Najczarniejszy dzień w swym życiu przeżyłem u schyłku kariery, w ostatnim rozegranym w życiu meczu. Jest mi przykro, że przegraliśmy. Wierzę, że już beze mnie, ale Jagiellonia wkrótce powróci na szczyt. Życzę tego piłkarzom z całego serca, bo Białystok musi mieć I ligę.

foto w nagłówku: fb.com/Skarbiec-Jagiellonii

0 Comments Join the Conversation →


Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *