Futbolowi Janusze biznesu

W upalny dzień 18 czerwca 1997 r. Widzew po pamiętnym, dramatycznym meczu pokonał Legię 3:2 i o jeden  punkt przeskoczył w tabeli swego największego rywala w walce o tytuł mistrza Polski. Do rozegrania pozostawała jeszcze ostatnia kolejka i kwestia mistrzostwa Polski wisiała na włosku do ostatniego gwizdka, ale ligowa ceduła i układ gier wskazywał jasno, że mistrzem raczej będzie Widzew. Łodzianie mieli bowiem zakończyć rozgrywki meczem ze zdegradowanym już Rakowem na własnym stadionie a Legioniści jechali do Białegostoku, by zmierzyć się z Jagiellonią. Żółto-czerwoni, po nieco słabszej jesieni, wiosną uchodzili za rewelację sezonu – przegrywając tylko raz z kroczącym ku mistrzostwu Widzewem oraz wygrywając jedenaście razy z rzędu w lidze i w Pucharze Polski, w tym w finale właśnie Legię 4:1. Wojskowi, aby liczyć się w grze o majstra musieli w Białymstoku wygrać lub zremisować licząc przy okazji na potknięcie Widzewa. Białostoczanom było wszystko jedno bo bez względu na wynik i tak zajęliby piąte miejsce.

I oto skazywany na pożarcie Raków już na początku meczu ukuł Widzewiaków. Łodzianie rzucili się do odrabiania strat, ale zmęczeni bojem z Legią nie potrafili złamać częstochowskiej, nomen-omen, obrony i pokonać świetnie dysponowanego Marka Matuszka. W międzyczasie, mimo koncertowej gry Jagiellonii, w Białymstoku było wciąż 0:0 i w wirtualnej tabeli mistrzem Polski była drużyna z Warszawy.

W przerwie meczu do szatni gospodarzy pofatygował się piłkarz warszawskiej drużyny, ale jednocześnie wychowanek Jagiellonii.  Trzymana przez posła sportowa torba firmy NIKE nie rzucała się w oczy, wyglądała tak samo jak pozostałe, używane przez piłkarzy sakwy do noszenia butów czy dresów. Szybko zamknął za sobą drzwi i rozejrzał się wokół, jego twarz rozjaśnił rozbrajający uśmiech z którego można było wiele wyczytać. Także to, że torbę po brzegi wypychają banknoty Narodowego Banku Polskiego, że jest to zapewne poświęcona przez Legionistów premia za zdobycie tytułu, którą w przypadku awansu do Ligi Mistrzów i tak odrobią z nawiązką. Rzucając ją u stóp kapitana żółto-czerwonych zniknął w łazience tłumacząc, że w szatni gości jest jakaś awaria i musi skorzystać z tej. Planował zamknąć się w ubikacji na dwie minuty, spuścić wodę, „zapomnieć” o torbie i jak gdyby nigdy nic, opuścić szatnię Jagiellonii. Nastała cisza. Piłkarze, trenerzy, masażyści, nawet mucha waląca wciąż w szybę lufcika zawieszonego wysoko pod sufitem – wszyscy zamilkli, kolejno wpatrując się w twarze drużynowej starszyzny. Myśli zawodników przenikały się nawzajem. Ktoś już widział siebie leżącego na rajskiej plaży u boku długonogiej blondynki, inny posyłał córkę na zagraniczne studia, remontował dom lub kupował nowy samochód. Kilka chwil zbiorowego marazmu przerwał kapitan, w jasny i dosadny sposób artykułując, że on tej kasy nie weźmie. Oferta była kusząca, ale w Jagiellonii nie brakowało pieniędzy. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży Marka Citki do Blackburn i Daniela Bogusza do Herthy Berlin, każdy z pieczołowicie wynegocjowanych grosików, były starannie inwestowane w rozbudowę bazy i kolejne roczniki piłkarskich kadetów. Za klubem  stali nie żałujący grosza na reklamę prężni sponsorzy – Browar Dojlidy czy Biazet. Finansowa stabilizacja i sportowa ambicja nie pozwalała na wchodzenie w jakiekolwiek układy z wojskowymi. Piłkarze postanowili wyjść na drugą połowę i zagrać „swoje” najlepiej jak umieją. Kibice zapełniający trybuny wyremontowanego stadionu Hetmana do ostatniego miejsca, byli świadkiem tworzącej się na ich oczach historii Jagiellonii i do dziś z zamkniętymi oczyma recytują ówczesny skład, który drugą część meczu rozpoczął bez zmian:

W bramce Mirosław Dymek; w obronie Bartosz Jurkowski, Jacek Chańko, Leszek Zawadzki i Krzysztof Maciejczuk. Drugą linię tworzyli Mariusz Piekarski, Radosław Sobolewski, Marcin Danielewicz i kapitan Ryszard Ostrowski. W ataku – Piotr Matys i Tomasz Frankowski.

Jagiellończycy zagrali bez kompleksów i z największym poświęceniem a końcowy wynik 4:0 był najniższym wymiarem kary. Gole strzelili: niezawodni T.Frankowski i R.Sobolewski, M.Piekarski z karnego po faulu na Ostrowskim i wprowadzony na ostatni kwadrans, Marcin Pachowicz. Pozostali rezerwowi – Paweł Surynowicz i Daniel Michaluk.

A teraz już na poważnie. Może i trochę poniosło mnie w tym przydługawym wstępie, ale przyznać trzeba, że historia białostockiej Jagiellonii mogła, a wręcz powinna, potoczyć się zupełnie inaczej niż miało to miejsce w rzeczywistości. Masowa wyprzedaż najlepszych zawodników za psie pieniądze – które de facto i tak nie trafiały do klubowej kasy, błędne decyzje finansowe, konszachty z niemającymi czystych intencji „biznesmenami”, nieodpowiedni ludzie na decyzyjnych stanowiskach czy trwonienie majątku – to tylko niektóre z popełnionych z pełną premedytacją grzechów za które, jak u Dantego, przyszło później zwiedzać kolejne piekielne kręgi w trzeciej i czwartej lidze. Gdyby w latach dziewięćdziesiątych Jagiellonia miała przynajmniej o połowę mniejszego pecha do kręcących się wokół niej ciemnych typów, gdyby pazerność co poniektórych była choć w minimalnym stopniu ograniczona, to najmniejszym nakładem sił  z pewnością udałoby się utrzymać nie mniej niż tę drugą ligę…

Ostatnia dekada dwudziestego wieku w polskiej gospodarce przypominała dziki zachód i wielu rodzimych kowbojów ogarnęła gorączka złota. Kluby piłkarskie, przez lata utrzymywane przez państwowe zakłady, po uwolnieniu rynku znalazły się z ręką w nocniku. Odcięte od źródeł finansowania z trudem wiązały koniec z końcem i zostały zdane na łaskę sponsorów – dobrodziejów. Wielu nowobogackich mecenasów zamiast pomagać, rozmieniało tradycję i historię niejednego klubu na drobne, samemu przy okazji zbijając niemałe fortuny. Górnik Zabrze miał swego Waldemara Kozubala, Warta Poznań Ryszarda Górkę, Widzew Janusza Baranowskiego.  Kibice w Białymstoku bardzo gorzko wspominają współpracę ich klubu z Waldemarem Dąbrowskim i jemu właśnie przypisują winę za chude lata Jagiellonii.

Pan Dąbrowski mimo, że jako junior sam z powodzeniem kopał piłkę w białostockich drużynach Jagiellonii i Gwardii, prawdziwy talent przejawiał do tzw. „robienia biznesu”. W 1994 roku tygodnik „Wprost” sklasyfikował go na 57. miejscu w rankingu setki najbogatszych Polaków. Stanowisko piłkarskiego menadżera Jagiellonii objął w tym samym czasie, uzyskując wcześniej bezgraniczne wręcz poparcie legendarnego Ryszarda Karalusa. Trener i wychowawca wschodzących gwiazd polskiej piłki był wprost zauroczony prężnym przedsiębiorcą i szczerze wierzył w kreśloną przez niego wizję budowy silnej drużyny z pierwszoligowymi aspiracjami i najlepszego w kraju ośrodka szkoleniowego dla młodych piłkarzy. 15 czerwca 1994 roku pan Dąbrowski zadeklarował, że w pełni pokryje finansowe potrzeby pierwszego zespołu Jagiellonii – biorąc „na siebie” wypłaty pensji,  stypendiów i premii za zdobywane punkty oraz innych kosztów związanych z grą w II lidze. Co warto podkreślić „wężykiem”, przestrzegał przed osłabianiem drużyny i szybką sprzedażą najlepszych piłkarzy, obiecywał rychłe jej wzmocnienie np. oddanym za bezcen do Gdańska, a zbierającym coraz lepsze recenzje Mariuszem Piekarskim. I choć zespół wciąż spisywał się poniżej oczekiwań kibiców, piłkarze przez chwilę odczuli małą stabilizację. Warunki poprawiły się, zastrzyk gotówki poprawił atmosferę w Jadze. Słynną „podgrzewaną płytę” (kawałek wiecznie zielonego, z uwagi na przebiegającą tuż pod nim rurę ciepłowniczą, boiska) udało się nawet zamienić na zimowe zgrupowania dużo cieplejszej w Belgii.

Jagiellonia 1995: A.Struczewski, A.Ambrożej, M.Manelski, J.Chańko, Z.Kowalski, A.Heller; poniżej M.Citko, J.Markiewicz, R.Sobolewski, R.Ostrowski i M.PiekarskiA.Struczewski, A.Ambrożej, M.Manelski, J.Chańko, Z.Kowalski, A.Heller;
M.Citko, J.Markiewicz, R.Sobolewski, R.Ostrowski i M.Piekarski podczas obozu w Waregen.

Przyszedłem tu razem z panem Dąbrowskim. Chłopaki mieli jeszcze stare zaległości, z których klub się nie wywiązywał. Wraz z przyjściem pana Dąbrowskiego, wszystko się zmieniło. Menedżer dotrzymuje wszelkich zobowiązań – sytuację chwalił Andrzej Ambrożej a wtórujący mu Ryszard Ostrowski, jako kapitan zabierał głos w imieniu wszystkich piłkarzy – Pan Dąbrowski przyniósł stabilizację. Jak coś powiedział, to słowa zawsze dotrzymywał. Nie musiał składać nam zobowiązań na piśmie i realizował je nieraz przed terminem„.

Skapnąć miało też kibicom. Sponsor ufundował nagrodę w postaci nowiutkiego Fiata 126p, który trafić miał w ręce  szczęśliwca wyłonionego w losowaniu biletów.

Biznes is Biznes

Wiadomo, że świeżo upieczony menadżer ani przez chwilę nie miał zamiaru pomagać Jagiellonii za „Bóg zapłać”. Światem biznesu rządzi pieniądz, a właściciel firmy „Sułtan” już od pierwszych dni w Jagiellonii mówił o inwestycji. Jasno dawał do zrozumienia, że na piłce nożnej chce zarobić i z miejsca poprawiał gdy ktoś nazwał go filantropem. Samo podejście wydawało się być fair. Facet twierdził, że jedyną jego intencja jest dorzucenie do makotry kilku jajek i szklanki mąki, że chce cierpliwie czekać aż ciasto wyrośnie na tyle duże, by wreszcie móc odkroić sobie kawałek nie zapominając przy tym, że pozostałe jego części mają wykarmić klub.Wypadało to zrozumieć i uszanować. Pozwolić człowiekowi działać, ale i patrzeć na ręce. Jak w komediach Barei włączyć tryb „wzmożonej kontroli będącej podstawą społecznego zaufania”. Tymczasem działający w Jagiellonii ludzie okazali się zbyt łatwowierni, głupi, lub równie pazerni co Dąbrowski. Apetyt na wypieczone już i dorodne ciasto rósł w miarę jedzenia a proporcje dzielonych na talerzu kawałków zmieniały się na niekorzyść BKS-u, któremu po pewnym czasie miały wystarczać już tylko te mniejsze okruchy.

W zamian za utrzymywanie sekcji piłkarskiej Jagiellonii, menadżer zażądał zabezpieczenia –  udziałów w zyskach ze sprzedaży najlepszych zawodników: Marka Citko, Jacka Chańko oraz Tomasza Frankowskiego i wobec ziejącej pustką klubowej kasy, przyjęto ten warunek wręcz z wybawieniem. Pod koniec 1994 roku podpisano tajny aneks do umowy, w myśl którego dobrodziej Jagiellonii miał otrzymać już nie część, ale całą kwotę zarobioną na  sprzedaży Frankowskiego. Już pal licho drobny druk w regulaminie konkursu o „Maluszka”, którego losowanie przewidziano tylko w przerwie meczu na który sprzedałoby się aż 5 tysięcy normalnych biletów, co przy ówczesnej frekwencji było równie możliwe co rozpędzenie Bogu ducha winnego „Kaszlaka” do prędkości 200 km/h. Niby się da, ale skąd wziąć w Białymstoku taką dużą górkę?

O co toczyła się gra i jakie intencje mógł mieć menadżer Jagiellonii, na jaw wyszło przy okazji pierwszych bramek strzelonych przez Frankowskiego na boiskach Ligue 1. W udzielonym na łamach krakowskiego „Tempa” wywiadzie, młody napastnik zapytany przez dziennikarza o sumę odstępnego, jaką RC Strasbourg rezerwuje na wykupienie go z Jagiellonii odpowiedział, że „około półtora miliona franków„. Zapytany o komentarz, sponsor żółto-czerwonych ostrożnie chował się za tajemnicą handlową, jednocześnie chętnie chwaląc rzekomo wydanymi już na Jagiellonię tylko w 1994 roku 4 miliardami starych złotych.

Fortuna jaka przeszła Jagiellonii „koło nosa” w momencie sprzedaży Frankowskiego do Racingu musiała dać do myślenia krótkowzrocznym dotąd włodarzom klubu, ale wobec wcześniejszych, obopólnych ustaleń było już zbyt późno na poprawę jego coraz gorszej sytuacji. Mało tego, nowo wybrane władze  z prezesem Jerzym Kiersnowskim i dyrektorem Bogdanem Szelągiem, a mówiąc wprost – ludźmi Dąbrowskiego na czele, były jeszcze bardziej przychylne menadżerowi, żeby nie rzec o pracy wręcz pod jego dyktando.

-„To był wyłącznie mój piłkarz Dąbrowski tłumaczył wracając do transferu Frankowskiego – Wcześniej miałem, zgodnie z umową, pięćdziesiąt procent udziałów w jego transferze. W grudniu został dopisany do niej aneks. Ja ze swojej strony wypełniłem warunki umowy z Jagiellonią (…) Wypłaciłem kwoty, które miałem zrealizować do 30 czerwca 1995 roku. Transfer Frankowskiego był bardzo ryzykowny, piłkarz był kontuzjowany. Z Francuzami ciężko się rozmawiało. Od 1 stycznia w nowym aneksie otrzymałem sto procent  udziałów w sprzedaży Frankowskiego, a w zamian za to miałem utrzymywać do 31 marca 1995 roku w całości pierwszy zespół piłkarski oraz sześciu pracowników klubu. Ja chcę pozostać w klubie i dla niego proponuję następujący układ. Prowadziłbym sprawy transferowe i brał z tego, nie pięćdziesiąt, czy sto procent, a najwyżej dziesięć procent. Reszta pieniędzy szłaby na potrzeby „Jagi”. Teraz mam po siedemdziesiąt procent udziałów w ewentualnych transferach Marka Citki oraz Jacka Chańki (…) W Jagiellonii nie było dotąd ludzi, którzy potrafiliby prowadzić negocjacje przy transferach. Na przykład Piekarski poszedł za cztery tysiące USD, a mógłby pójść i za pięćdziesiąt tysięcy. W klubie była nie najlepsza atmosfera bo piłkarze nie wiedzieli na czym stoją. Obecnie nowi ludzie już działają.

Wraz z ostatnim dniem czerwca 1995 r. Waldemar Dąbrowski przestał przelewać pieniądze na konto Jagiellonii, co przy ul. Jurowieckiej wywołało sporą panikę. Okazało się, że po uszy zadłużony, tylko dzięki dotacjom Dąbrowskiego wegetujący „od pierwszego do pierwszego” klub nie ma ani grosza na prowadzenie jakiejkolwiek działalności. Trzymając Jagiellonię w szachu, z wielkim wyrachowaniem czekał na wznowienie rozmów do momentu, gdy posiadając już wszystkie asy na ręku, będzie mógł usiąść do renegocjowania umów. Kontrakt przedłużono w sierpniu 1995 roku  a działacze zrzekając się kolejnych kawałków tortu mydlili kibicom oczy sięgając po frazesy o ratowaniu zasłużonego klubu, który bez pomocy (!) pana Dąbrowskiego przestałby istnieć. Po latach okazało się, że umowa gwarantowała menadżerowi 51% udziałów w zyskach Autonomicznej Sekcji Piłki Nożnej, a dziennikarze „Kuriera Porannego” policzyli, że każda złotówka otrzymana od firmy Sułtan kosztowała Jagiellonię około 5,46 zł.

Waldemar Dąbrowski, Jagiellonia lata 90.Oldboje Sułtana: R.Karalus, A. Kulesza, B.Bałakier, W.Dąbrowski, B.Szeląg, J.Mydlarz, L.Brożek;
G.Citko, E.Korolczuk, J.Szurpicki, A.Wesołowski i J.Radkiewicz (leży)

Co było kwestią czasu, kolejni piłkarze żegnali się z Białymstokiem, a Białystok żegnał się z II ligą. Już jesienią 1995 r. Marek Citko odszedł do Widzewa. Pół roku później szeregi innego pierwszoligowca*, Olsztyńskiego Stomilu, zasilił Jacek Chańko. Klub opuścili również Drągowski, Głębocki, J.Szugzda, Giedrojć, Kowalski, Danielewicz i Matys, a szczegóły każdej z tych transakcji były owiane tajemnicą. W przypadku Matysa raz informowano o wypożyczeniu, kiedy indziej o definitywnym transferze do PSV Eindhoven. Nowych pracodawców usilnie szukano Samuelowi Tomarowi (Heerenveen) i Maciejowi Kudryckiemu (Amica Wronki). Paradoksalnie, znoszące złote jaja drużyny młodzieżowe, raptem okazały się być piątym kołem u wozu i zamiast partycypować w ich utrzymaniu, włodarze Jagiellonii postanowili wyłączyć je ze struktur klubu tworząc MOP i zrzucając odpowiedzialność za juniorów na barki  rodziców i władz miejskich. Szczytem szczytów była wyciągnięta spod stołu i godna politowania sprawa ekwiwalentu za wyszkolenie Marka Citko, którego w 1997 r. Widzew Łódź próbował sprzedać do Blackburn Rovers. „Dąbrowskiemu i s-ce” nie wystarczało już ustalone wcześniej 20% kwoty, jaką Anglicy zapłaciliby Widzewowi za piłkarza, który strzelił im bramkę na Wembley. Kierowani ślepą pazernością włodarze Jagiellonii, zarzucając łodzianom niedopełnienie warunków umowy, domagali się powrotu zawodnika do Białegostoku, skąd mieli nadzieję samemu szybko spieniężyć go już za 100% rynkowej wartości, dla przypomnienia – liczonej wówczas w milionach funtów. Więcej o sprawie można przeczytać tutaj.

Panom już podziękujemy

CSI Białystok, czyli grupa lokalnych dziennikarzy w składzie Dariusz Klimaszewski, Marek Orciuch i Piotr Wołosik, tylko sobie znanym sposobem weszli w posiadanie kopii faksów wymienianych w 1995 roku między Jagiellonią a Racing Club de Strasbourg obnażając pełnię przekrętów związanych z transferami przeprowadzanymi w tym czasie przez białostocki klub. Wynikało z nich jasno, że z pieniędzy wyłożonych za Tomasza Frankowskiego tylko połowa została zaksięgowana. Negocjując cenę Francuzi zadeklarowali, że zapłacą za niego co najmniej 150 tys. USD a kwota ulegnie zwiększeniu do 200 tys. USD w przypadku rozegrania przez napastnika minimum 7, lub do 350 tys. USD gdy wystąpi w co najmniej 75% meczów sezonu 94/95. Informacje o tym ile spotkań na poziomie Ligue 1. zaliczył w omawianym okresie „Franek” możemy znaleźć choćby tutaj. Tymczasem z pisma zdeponowanego w BOZPN wynikało, że zawodnik został sprzedany przez Jagiellonię za 95 tys. USD i był to tylko wierzchołek góry lodowej. Nawet eleganckie stroje Adidasa noszące reklamy dywanowego eldorado okazały się być nie prezentem od sponsora, ale jedną z form rozliczenia z klubem ze Strasbourga.

Wobec pogarszającej się sytuacji Jagiellonii, zaprotestować postanowili sami piłkarze i na łamach „Kuriera Porannego” ukazał się podpisany przez R.Ostrowskiego, T.Kisielewskiego, D.Prokopa, T.Kazimierowicza, M.Dymka, P.Surynowicza, J.Markiewicza, M.Pachowicza, A.Sacharczuka, A.Struczewskiego, D.Michaluka, M.Lubczyńskiego, S.Tomara i masażystę R.Czarnieckiego list otwarty, w którym czytaliśmy:

    „My, niżej podpisani zawodnicy, a jednocześnie delegaci na Walne Zebranie oświadczamy, co następuje:

    Zostaliśmy namówieni przez W.Dąbrowskiego do głosowania na jego kandydatów do Zarządu Klubu w osobach Kiersnowskiego i Szeląga. Głównie naszymi głosami Prezesem Klubu został Kiersnowski, radca prawny Dąbrowskiego, a Dyrektorem Klubu Szeląg. W chwili tej rozpoczyna się oficjalny rozkład klubu.


Pierwsza decyzja dotyczyła przekazania Dąbrowskiemu, uczynionego wówczas sponsorem, większości udziałów w zawodnikach przewidzianych do sprzedania. Pozbawiono tym samym klub możliwości dochodów w kwocie kilkunastu miliardów starych złotych, powodując 10-krotny wzrost zadłużenia Klubu. Dochody z transferów czerpał sponsor, a klub, dzięki celowym działaniom jego ludzi, chylił się z każdym miesiącem coraz bardziej i szybciej ku upadkowi.


    Pozbycie się takiego sponsora i jego ludzi było najważniejszym warunkiem ratowania klubu. Do takiego wniosku doszliśmy po kilku latach obserwacji działań Pana Dąbrowskiego i Szeląga oraz stanu organizacyjno-finansowego Klubu. Dla tych panów dobro klubu było sprawą drugorzędną, a ich celem był jak największy prywatny zysk, który w przypadku transferu Frankowskiego wyniósł 100%, a w przypadku Citki i Chańki 70%. Oprócz w/w sprzedano Kowalskiego, Głębockiego, Drągowskiego, Szugzdję, Giedrojcia, Matysa i Danielewicza, a pozyskano jedynie Flerego i dwóch Litwinów. Podejmowano, na szczęście nieudane, próby sprzedania Pachowicza, Maciejczuka i Sobolewskiego, choć transfer tego ostatniego jest przesądzony i jest jedynym powodem walki o przedłużenie kadencji starego Zarządu, prowadzonej przez Dąbrowskiego i Szeląga.


    Możemy przypuszczać, że chodzi tu o kolejne miliardy wytransferowane z klubu do prywatnej kieszeni. Dowodem na to mogą być ujawnione ostatnio kulisy i dokumenty transferu Matysa do PSV Eindhoven. Klub z zadłużeniem 17 miliardów starych złotych zrezygnował z bezpośredniego transferu tego zawodnika i sprzedał go Dąbrowskiemu za 1 miliard wiedząc, że jest on wart wielokrotnie więcej i zyski te przejmie pseudo-sponsor.

Uważamy decyzję w tej sprawie za działanie szkodliwe i przestępcze. Swoich przedstawicieli w Zarządzie i komisji rewizyjnej zobowiązujemy do zgłoszenia wniosków o pozbawienie członkostwa Klubu wszystkich winnych tej niezwykłej niegospodarności, lekceważenia interesów klubu. Osobami tymi są Dąbrowski, Szeląg i Szalecki. Czas najwyższy przerwać milczenie i podjąć walkę ze swymi rzeczywistymi wrogami(…)

    Panowie Dąbrowski i Kozłowski! Nie chcieliście pomagać, to przynajmniej nie przeszkadzajcie. Wasze argumenty mogą trafić wyłącznie do Waszych głów i są wielce nieobiektywne. Szybko zapominacie, co sami zrobiliście. Pan Kiersnowski został Prezesem, choć nie składał żadnej deklaracji członkowskiej, a członkostwo Klubu otrzymał na Walnym Zebraniu na wniosek Waszego człowieka – Karalusa. Kwestionujecie członkostwo Pana Sobolewskiego, my je przyjmiemy jednogłośnie na Nadzwyczajnym Walnym Zebraniu, choć wcześniej mogli to zrobić Szalecki i Kulesza. Kwestionujecie działalność komisji rewizyjnej, którą celowo porzucił Dąbrowski, a Kozłowski stał się jej figurantem – niezainteresowanym i niezaangażowanym. Nie macie Panowie wstydu i honoru. Nie umiecie odejść w sportowy niebyt, co jest kolejnym dowodem, że było Wam tu wyjątkowo dobrze. Ale to się skończyło i nigdy w „Jagiellonii” nie powtórzy.


    Z nowym Zarządem wiążemy nowe nadzieje. Prosimy wszystkich sympatyków i ludzi dobrej woli o pomoc organizacyjną i finansową, umożliwiającą klubowi wyjście z kryzysu i powrót do grona czołowych klubów piłkarskich w Polsce”

druzya

Mirosław Mojsiuszko został wybrany nowym prezesem Jagiellonii 27 stycznia 1998 roku. Jej były szkoleniowiec  urzędowanie rozpoczął od próby wywalczenia awansu do II ligi i podsumowania działalności swych poprzedników. Żółto-czerwoni będąc jesienią jedynym zespołem dotrzymującym kroku Gwardii Warszawa, wiosną nie mieli już szans w starciu z zawiązaną przez nią i pozostałe mazowieckie ekipy spółdzielnią i w związku z drastyczną reorganizacją III ligi, pomimo zajęcia siódmego miejsca w tabeli, spadli o kolejny poziom rozgrywek. Organizacyjnie było trochę lepiej, bo udało się przeprowadzić pierwsze porządki. Nowy prezes w bardzo krytyczny sposób zabierał głos w sprawach zamiatanych dotąd pod dywan. Suchej nitki na Dąbrowskim i jego wspólnikach nie zostawił Urząd Skarbowy. Wyniki przeprowadzonej za 1995 rok kontroli, kibiców Jagiellonii przyprawić mogły o gęsią skórkę.

– „W 1995 roku kasa Jagiellonii świeciła pustką. Na wszystko brakowało pieniędzy – wspominał poproszony o komentarz w tej sprawie Ryszard Ostrowski – W klubie byli więc mile widziani ludzie posiadający środki, aby poprawić sytuację. Kandydaturę pana Dąbrowskiego jako sponsora Jagiellonii popierał Ryszard Karalus. Twierdził, iż jeśli będziemy wygrywać, to nie zabraknie pieniędzy na wypłaty. Ale tylko przez pierwsze dwie, trzy kolejki rundy rozgrywek znajdowała się kasa, później tradycyjnie były opóźnienia w wypłacaniu. W zasadzie nigdy klub nie miał unormowanej sytuacji finansowej. Rok 1995, jak i późniejszy czas, nazwałbym egzystencją. Gdy do Jagiellonii przychodził menadżer, nikt nie przypuszczał, że rzeczywistość tak dalece będzie odbiegać od wcześniejszych obietnic. To co usłyszałem podczas odczytania wyników raportu Urzędu Kontroli Skarbowej było dla mnie szokiem.

Lwia część raportu Urzędu Kontroli Skarbowej, co było do przewidzenia, dotyczyła relacji BKS Jagiellonia z Waldemarem Dąbrowskim. Skrupulatni jak zawsze urzędnicy skarbówki wzięli pod lupę firmy zarejestrowane na menadżera (Sułtan) i jego brata (Eurofussbal), zbadali szczegóły dotyczące pożyczek udzielanych przez nie Jagiellonii oraz współpracy na linii przeprowadzanych wspólnie transferów. Czarno na białym wypunktowali wszelkie grzechy ludzi decydujących o losach zasłużonego dla Białegostoku i regionu klubu, rządzących nim w sposób krótkowzroczny i łapczywy, żeby nie powiedzieć bezczelny. Z dokumentów jasno wynikało, że oprócz zawodników, z klubu „wytransferowano” znaczne ilości lewej gotówki:

71 tysięcy marek niemieckich i 86 tysięcy złotcyh wyprowadzonych z klubu wypłaconych firmie Eurofussbal za organizację zgrupowania w Belgii, co wedle wcześniejszych ustaleń i zapewnień ze strony menadżera, miało być pokrywane z jego kieszeni.

? 50 tysięcy złotych za zorganizowanie meczów towarzyskich podczas tego obozu – również firmie „Eurofussbal”, jak się później okazało – firmie nie posiadającej odpowiedniej licencji FIFA.

? łącznie 55 tysięcy złotych wypłaconych firmie „Sułtan” za organizację meczów Jagiellonii na stadionie przy ul. Jurowieckiej

? łącznie 345 tysięcy złotych za konsulting i usługi związane z promocją – firmie „Sułtan”

? 190 tysięcy złotych za organizację i promocję 18 imprez między marcem a listopadem 1995 wypłaconych na nazwisko „Jan Bajbus”.

Ponadto stwierdzono nieprawidłowości w zawieraniu umów i księgowaniu pieniędzy zarabianych na sprzedaży zawodników:

? transfer Tomasza Frankowskiego nie opiewał na oficjalnie podawaną kwotę 95 tysięcy USD a 200 tysięcy „zielonych”

? Stomil Olsztyn wyłożył za Jacka Chańkę 270 tysięcy złotych, podczas gdy oficjalnie mówiono o 150 tys. złotych

Bałagan w Jagiellonii był na tyle poważny, że zaczęła interesować się nim prokuratura. Przedmiotem wszczętego śledztwa było naruszenie przepisów kodeksu prawa handlowego, ustawy o obrocie gospodarczym, ustawy o rachunkowości oraz fałszowanie dokumentów i zagarnięcie mienia społecznego.

Przyglądając się karierze menadżera można dojść do wniosku, że pośród wielu innych gałęzi stworzonego przezeń małego imperium, inwestycja w piłkę nożną była najbardziej opłacalna.  Nic dziwnego, że po zerwaniu kontaktów z Jagiellonią raz jeszcze próbował „wejść” w futbolowy biznes, tym razem proponując spółkę władzom Suwałk i działaczom tamtejszych Wigier, które także borykały się z finansowymi trudnościami. Dziwne, że w polskiej stolicy zimna ktoś w ogóle brał na poważnie biznesmena z nadszarpniętą przez epizod w Jagiellonii reputacją. Na szczęście dla suwalskich sympatyków piłki nożnej szybko i po cichu wycofał się ze swych dalekosiężnych planów poświęcając innym zajęciom.

Dziś Jagiellonia jest zupełnie inną drużyną. Na nowo odnalazła swe miejsce w ekstraklasie i z powodzeniem walczy o najwyższe laury, co już dawno przestało w Białymstoku kogokolwiek dziwić. Zważywszy na fakt, że klub leży dziś w prywatnych rękach, w najczarniejszych snach trudno wyobrazić sobie aby podobna historia mogła się powtórzyć. Dzięki rozważnej polityce transferowej spółka jaką jest obecnie Jagiellonia, znów przynosi zyski i pozostaje tylko cieszyć się, że udziałowcy zamiast przejadać, inwestują je szukając nowych form rozwoju. Coraz prężniej działa Akademia, rusza budowa ośrodka treningowego a klub wraca do nowej siedziby pod starym adresem. Jedynym co może się równać ze zdobyciem szczytu, jest odbicie się od dna.

 *oczywiście wg tradycyjnego nazewnictwa


RelatedPost

2 Comments Join the Conversation →


  1. daniel

    W weszło.fm Wołosik wspominał ostatnio o tym jak razem z Frankiem ciągał się po sądach z jego menadżerem. Czy to o niego chodziło?

  2. wiktor

    Też jestem zdania, że Dąbrowski spił śmietankę ale wina za zjazd Jagiellonii po równi pochyłej leży po stronie działaczy i zarządu. Po pierwsze byli zbyt nieudolni aby zdziałać coś samemu. Po drugie liczyli, że przy Dąbrowskim coś im skapnie z biznesów więc pozwolili hulać duszy.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *